Bardzo mi przykro, że nie mogę skorzystać z zaproszenia i być obecnym na Waszym zgromadzeniu. Pragnę jednak zapewnić, że całym sercem łączę się dzisiaj z Wami w Waszym proteście przeciw komunizmowi – tej pladze czerwonego faszyzmu.
Komunizm zdławił wolność w Rosji, zaprowadził swoje rządy gwałtu, kłamstwa i nienawiści zarówno w moim kraju, jak i we wszystkich krajach za żelazną kurtyną. Pragnie on za wszelką cenę, i nie przebierając w środkach, zaprowadzić swoje krwawe, poniżające godność ludzką, totalitarne rządy również na całym świecie.
Szczytem perfidii i zakłamania komunistycznego jest próba ogłupienia opinii wolnego narodu amerykańskiego pod pokrywką naukowego i kulturalnego, odbywającego się w Nowym Jorku.
Ci, którzy podeptali wszelką wolność i godność człowieka, którzy dziesiątki milionów istot ludzkich zamknęli w obozach pracy przymusowej, by tam zatraciły wszelkie wartości ludzkie i upodobniły się do zwierząt skazanych na wymarcie z momentem, gdy ich siły fizyczne zostaną wyczerpane –
Ci, którzy miliony chłopów i robotników zamienili przez system niewolniczej pracy, pod nazwą stachanowszczyzny i kolektywizacji, na niewolników XX wieku […].
Oni to przyjechali do Stanów Zjednoczonych Ameryki, by pod przykrywką kongresu naukowców i działaczy kultury siać fałsz i zarazki komunistycznego totalizmu wśród wolnych ludzi.
[…]
Tylko wolność człowieka i poszanowanie jego godności oraz zapanowanie na całym świecie demokracji mogą dać ludziom nauki i kultury należyte podstawy dla ich pracy nad rozwojem cywilizacji, pozostającym tylko w służbie trwałego pokoju i szczęścia ludzkości.
Praca naukowa w wolności i demokracji – to rozwój, postęp i pokój.
Praca naukowa, ujęta w kleszcze totalizmu – to wysiłki ludzkie na rzecz kłamstwa, nienawiści i nieszczęścia.
Waszyngton, 25 marca
„Jutro Polski” nr 8, 30 kwietnia 1949, cyt. za: Stanisław Stępka, W imieniu Stronnictwa i Międzynarodowej Unii Chłopskiej. Wystąpienia Stanisława Mikołajczyka z lat 1948-1966, Warszawa 1995.
Rezolucja, którą dzisiaj uchwalimy, rozpoczyna się stwierdzeniem, że największe w historii świata zwycięstwo militarne zamieniło się w polityczną klęskę świata ludzi wolnych, a napastnicze i zaborcze siły komunizmu, posunąwszy się tak daleko naprzód, jak nigdy dotąd, zakuły narody Europy i Azji w kajdany niewoli, dzieląc świat na niewolników i na niepodległe narody, zażywające jeszcze wolności. […]
Mam zaszczyt przemawiać w imieniu Międzynarodowej Unii Chłopskiej.
[…] Stawiając wspólny cel – walkę z komunizmem aż do pełnego zwycięstwa – ponad różnice, które z natury rzeczy istniały i istnieją pomiędzy naszymi narodami – Międzynarodowa Unia Chłopska […] przyłącza się do rezolucji, postanawiając w solidarnej akcji walczyć na rzecz wolności.
Głosząc, że nie ma federacji europejskiej bez udziału naszych krajów, pragniemy, by moment wyzwolenia nadszedł jak najprędzej i by idee federacyjne, idące po linii naszego działania, mogły w pełni zostać zrealizowane.
Przyłączam się do rezolucji również w imieniu Polskiego Stronnictwa Ludowego. Nie będzie trwałego pokoju przy podziale świata na część komunistyczną i część demokratyczną. Komunizm to system opierający się na kłamstwie, nienawiści i upodleniu człowieka, łamaniu charakterów, zdradzie narodowej i stałej bezwzględnej dywersji wśród wolnych narodów, zagrażającej pokojowi świata.
Przekonaliśmy się o tym, że w dwuipółletniej walce z komunizmem w Polsce po wojnie. Mimo terroru, gwałtów i mordów doprowadziliśmy do tego, że nawet agenci Stalina musieli mu zaraportować, że na listy Polskiego Stronnictwa Ludowego padło jednak 80 procent głosów obywateli polskich w ostatnich wyborach.
Daliśmy tym świadectwo dojrzałości politycznej narodu polskiego i jego przywiązania do demokracji, wykazując równocześnie, jak perfidnie fałszowano jego wolę.
Dzisiaj, gdy Polacy w kraju zmuszeni są do milczenia, w ich imieniu przyłączamy się do rezolucji i oświadczamy, że nie spoczniemy, póki naród nasz nie uzyska wolności i nie zostanie zaprowadzony w Polsce na miejsce dyktatury ustrój prawdziwie demokratyczny, oparty na wolności jednostki, poszanowaniu woli narodu i panowaniu prawa.
Nowy Jork, 5 maja
„Jutro Polski” nr 10, 5 czerwca 1949, cyt. za: Stanisław Stępka, W imieniu Stronnictwa i Międzynarodowej Unii Chłopskiej. Wystąpienia Stanisława Mikołajczyka z lat 1948–1966, Warszawa 1995.
Po południu w sobotę, otrzymawszy wczoraj zaproszenie, poszłam na przyjęcie z okazji Kongresu Pokoju, wydane przez „przewodniczącego Prezydium Stołecznej Rady Narodowej” (tj. dawnego Prezydenta Miasta) w salach recepcyjnych Teatru Narodowego (tj. dawnych Salach Redutowych).
Jadąc podziwiałam bogatą iluminację i dekorację miasta. Tym razem, dla cudzoziemców, postarano się nawet o piękno. Zrazu w czasie dekorowania było jeszcze sporo portretów Stalina, ale potem je pozdejmowano, a niektóre po prostu policja kazała usuwać, nawet z wystaw sklepowych. Zastąpiono je przeważnie portretami Joliota. Poza tym w „oportretowaniu” miasta króluje tylko Bierut. Tu i ówdzie widać jeszcze czerwone sztandary, lecz ani śladu sowieckich emblematów państwowych, które też się już ostatnio coraz bardziej upowszechniają. Ciekawe dlaczego kryją przed światem to, co na domowy użytek uważają za takie wspaniałe, zaszczytne, bezbłędnie dobre. Przecież cała Warszawa to widzi i osądza. Lud Warszawy powiada: „Dla nas Stalin, i sierp, i młot, a dla świata niebieskie kolory i gołębie”. W sklepach, zwłaszcza spożywczych, nieprzebrana ilość wszelkiego towaru, żeby zapobiec ogonkom, których też tymi dniami nie ma, gdyż mięsa i wędlin jest na ten tydzień kongresu w bród. Potiomkinowskie wioski! Kazano też na te dni zamknąć wszystkie prywatne jatki sprzedające łby krowie i inne tego rodzaju ochłapy, do których zazwyczaj bardzo ciśnie się wszelkiego rodzaju biedota.
Warszawa, 18 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na placu Teatralnym oślepiającym blaskiem zieje wejście do Sal Redutowych, co przypomina mi żywo dawne chwile, gdyśmy tymi samymi drzwiami wchodzili niegdyś na premiery Teatru Narodowego, Reduty, Teatru Nowego. Naprzeciwko – ruiny Ratusza, pod którymi leżą może jeszcze kości wiernych dzieci Warszawy, oświetlone purpurowymi reflektorami, robią wstrząsające wrażenie.
Wnętrza odnowione, jak wszystko teraz, skromnie, na biało. Wrażenie luksusu dają tylko czystość, piękne schody i śliczna dekoracja kwiatowa. Pod tym względem, pomimo zubożenia ogrodnictwa, skoczyliśmy o wspaniały krok estetyczny naprzód. Zamiast dawnych, pretensjonalnych tuj, anemicznych drzewek pomarańczowych i palm – brzegiem schodów i ścian istne chodniki i dywany kwiatów sezonu, w danej chwili – prymulek – dziesiątki tysięcy prymulek, podkreślających żywą barwą liliowo-amarantową delikatne zielenie paprotek i asparagusów. Na rozległym, miękko wysłanym przejściu z pierwszego na drugie piętro ustawiło się w równym rzędzie Prezydium Rady Miejskiej teraz zwanej Narodową, żeby to upodobnić do Rosji (choć w Rosji „Narodnyj sowiet” nie znaczy „narodowa rada”, lecz „ludowa”). Na czele Albrecht drobny, bardzo młodo wyglądający człowiek, po prostu chłopiec, o dosyć ładnej, a nawet sympatycznej twarzy. Ci panowie witali przechodzących mimo gości podaniem ręki, podczas kiedy drugą wskazywali uprzejmie drogę na drugie piętro. Od razu w szatni spotkałam się z Elżunią Barszczewską, Iwaszkiewiczem i Dobraczyńskim. Był też z nimi Godik, świetny aktor, ale mało sympatyczny człowiek, a przynajmniej nie mający nic z właściwej Żydom życzliwej uprzejmości. W salach recepcyjnych ustawiono mnóstwo stołów, a na nich mnóstwo dobrego „żarcia” na zimno. Indyki, szynki, mięsiwa, sałatki, galarety, sosy różnych rodzajów, torty, czekoladki, pieczywo, masło; wina (tylko krajowe, owocowe) i wódki w bardzo umiarkowanych ilościach. Stałam jakiś czas na wprost drzwi wejściowych i na skutek tego witało się ze mną wiele dzisiejszych znakomitości. Pierwszą z nich był Cyrankiewicz z Andryczówną, potem witał się ze mną jakiś starszy jegomość, nieduży, pulchny, o dość ozdobnych rysach twarzy, wyglądający na starego doktora lub muzyka. Był w towarzystwie mało powabnej starszej damy, która także się ze mną przywitała. Zapytałam Elżunię, kto to taki. Okazało się, że nie rozpoznałam „zwierzyny” (Proust). Był to ni mniej, ni więcej tylko Jakub Berman, jeden z głównych dziś wielkorządców Polski. Towarzystwo, w którego pobliżu się znalazłam, to byli głównie aktorzy. [...]
Przy stole, gdzie stanęłam, odżywiał się Kulczyński, z którym przez chwilę rozmawiałam. Był bardzo przejęty kongresem: „To już nie jest propaganda” – powtórzył kilkakrotnie. – „To jest jedyny prawdziwy parlament świata”. Takie zdanie, jak i zdanie Piotra Nenniego: „Obrońcy pokoju to szóste mocarstwo świata” – powtarzane są często przez ludzi kongresu. Rozmawiając z Kulczyńskim spostrzegłam, że od sąsiedniego stołu kiwają ku mnie euforycznie Parandowscy. Przecisnęłam się do nich. Byli rozochoceni i zachwyceni kongresem. „To zupełnie inny poziom niż we Wrocławiu” – powiedział Parandowski. Jedli i pili, aż im się uszy trzęsły.
Na takich przyjęciach zachodzi zjawisko dla mnie szczególnie wstrętne – oto wszyscy podkradają, zwłaszcza papierosy i owoce. Nawet Elżunia skłoniła Kreczmara, by dla Wyrzyka „zwędził” pudełko kongresowych papierosów z gołębiem, Parandowska chwytała i papierosy, i owoce, i twierdząc, że na tym polega świetna zabawa, nawet mnie siłą wepchnęła do kieszeni gruszkę, którą później cichaczem położyłam na jakimś stole.
Wyszłam w końcu parę minut po dziewiątej i piechotą dobrnęłam do postoju taksówek przy Karowej. Dziwne wrażenie robiła zupełna pustka ulic po tym gwarnym różnojęzycznym tłumie. Tylko z rzadka pojedynczy przechodzień, choć to była jeszcze jak na wielkie miasto „dziecinna” godzina. Bawiły się tylko pieszczochy losu i historii. Masy już spały ciężkim snem po ciężkich robotach, do których znowu się zerwą przed ciężkim świtem. Niesamowite wrażenie robił pomnik Mickiewicza – oświetlony jakimś trupim zielonawym blaskiem, istne widmo z „Dziadów”. Mijając pomnik, mimo woli powtarzałam słowa: „I sprzyjam ludziom – z daleka od ludzi”.
Warszawa, 18 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W niedzielę o dziesiątej pojechałam na Kongres. To, co zrobiono na Towarowej (kongres obraduje w największej hali Domu Słowa Polskiego), jest w istocie imponujące. Majdan przed gigantyczną halą, z której wyniesiono maszyny drukarskie, wymoszczony mieloną cegłą. Znicze-urny na żelaznych postumentach bardzo misternej roboty płoną także i we dnie. I wszystko na niebiesko, nawet ohydny mur brudnoceglany opasujący tereny dworca towarowego pomalowano na błękitno – wszystko razem – jak amerykańska ilustracja. Była gęsta mgła, co nadawało jeszcze bardziej fantastyczny wygląd odmienionemu pejzażowi. Wewnątrz hala fabryczna jest tak wielka, że z części przydzielonej dla gości nie widzi się prawie części, gdzie prezydium, trybuna i delegaci – a raczej widzi się to już prawie przez „mgiełkę oddalenia”. Stoły i fotele świeżutko wykonane, na każdym skrzynka radiofoniczna i słuchawki, które można włączać w dowolny przekład przemówień na jeden z ośmiu języków z chińskim językiem włącznie.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Trafiłam na dwie sensacje. Jedną z nich było antysowieckie przemówienie eks-ministra skarbu Stanów Zjednoczonych Rogge’ego – obecnie radcy prawnego ambasady jugosłowiańskiej w Waszyngtonie. Wszyscy komuniści albo „podskakiwacze” na sali protestowali głośnymi „zwischenrufami”, prezydium ich uciszało – ale ostatecznie mówił godzinę, a w słuchawkach - bo słuchałam jednym uchem jego mowy, a drugim polskiego przekładu - wiernie bez opuszczeń tłumaczono to przemówienie.
Drugą sensacją była manifestacja dzieci. Już zaraz po przyjściu zauważyłam, że na sali jest dużo dzieci (jako niby tych najbardziej zainteresowanych, żeby wojny nie było); co więcej, zobaczyłam z daleka, że i Parandowscy przyszli z Piotrusiem. Przed samym końcem sesji wmaszerowało na salę paręset dzieci od przedszkolaków do dwunastolatków. Na czele szli chłopcy z werblem na bębnach, potem chłopcy ze sztandarami różnych państw, wreszcie dziewczynki z bukietami chryzantem, w obu rękach wysoko trzymanymi. Doszedłszy do oficjalnej części hali, dziecinny pochód się zatrzymał, jakaś dziewczynka wygłosiła piskliwie mowę na rzecz pokoju, dzieci obrzuciły kongres kwiatami, po czym cały pochód w tym samym szyku odmaszerował śród huraganowych oklasków. Dużo ludzi chwytało i całowało dzieci, wielu miało łzy w oczach albo po prostu płakało. Na tym zakończono sesję przedobiednią. [...]
W bocznych salach kongresu urządzona jest wystawa karykatur antyamerykańskich, a prócz tego – restauracja z bufetem zaopatrzonym w nie widywane już dziś przedwojenne smakołyki w rodzaju „kabanosów” – fryzjerzy, poczta, umywalnie, klozety, wszystko lśniące czystością i bez zarzutu funkcjonujące. Jaskrawe „chustki pokoju”, bardzo brzydkie, które różni, a zwłaszcza egzotyczni, kongresowicze pozakładali sobie na szyję, nadają całości charakter jakby zapustnej maskarady.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś poszłam jeszcze raz na Kongres. Byłam godzinę i znów trafiłam na sensację. Przemawiała delegatka Korei, cała w bieli. Mówiła po... rosyjsku. Wywołała niebywałą owację trwającą pół godziny. Krzykom i oklaskom nie było końca, wreszcie sala pochwyciła Koreankę (niewątpliwą agentkę rosyjską) na ręce i postawiła ją na stole prezydium. Gdy się ta manifestacja skończyła, wróciłam do domu.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Spotkanie artystów i pisarzy cudzoziemskich (kongresowiczów) z polskim światem literatury i sztuki. Na dziedzińcu Muzeum, jak zawsze w takich okolicznościach, pełno bogatych limuzyn i jak za czasów Pietrka Paterki z moich „Szklanych koni” – pełno w ich wnętrzu szoferów skazanych na czekanie, aż się panowie wybawią. W hallu gwar nieopisany [...].
Przyjęcie odbywało się w górnych salach Muzeum, tam gdzie stare malarstwo. Główną salą przyjęcia była sala Matejki z rozpostartym nad tymi „gołąbkami pokoju” wielkim płótnem „Bitwy pod Grunwaldem”.
Tłum był gęsty, zauważyłam niemal wszystkich znajomych ze świata literatury i sztuki. Jak za sanacji nie zaniedbują i teraz żadniutkiego przyjęcia. Mam wrażenie, że z cudzoziemcami nikt poza przystawionymi do nich „pilotami” nie rozmawiał. Nikt nie ryzykuje mieć w takim wypadku ubiaka koło siebie. Przyszli zaraz po mnie i Parandowscy. Widziałam tu i ówdzie: Kreczmara, Putramenta, Iwaszkiewicza, Monikę Żeromską, Rusinka, Zarembę, Zawieyskiego, Kuryluka, Szymańską (opuszcza „Czytelnika” i wyjeżdża do Berlina do męża), Stefczyka, Dembińską, Podhorską-Okołów i mnóstwo innych.
Warszawa, 25 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.